Wojna, którą pamiętam

Czy można pamiętać coś, czego się nie przeżyło samemu? Tak, jeśli cudze opowieści zostały przeżyte tak głęboko, że niemal uznano je za własne.

W takim znaczeniu piszę, że pamiętam wojnę. Moja pamięć o niej jest specyficzna – wojna jest dla mnie żywym symbolem największej możliwej do pomyślenia traumy. Czy to moja osobista neuroza, czy może każdy z nas, którego pradziadkowie i dziadkowie przeżyli drugą wielką wojnę, nosi w sobie jakieś jej ślady? Może strzępy wspomnień (takie, jakie widzimy oczami wyobraźni) i przekazane z pokolenia na pokolenie lęki ciągle w nas są – prowadzą utajone życie?

Prywatna historia

Moje wczesne dzieciństwo było naznaczone lękiem przed wojną. Pamiętam powtarzający się koszmar senny: wyglądam przez okno swojego pokoju. Na ulicy widzę maszerujących żołnierzy, równe szeregi, buty, mundury, karabiny. Zdobywcy idą moją ulicą, tacy, jak na filmach dokumentalnych z września 1939.

Pamiętam też, że bałam się syren. Moje miasto rodzinne to miasto przemysłu hutniczego i pracy na trzy zmiany. Syreny wyły tu więc trzy razy na dobę, ale ja nieodłącznie kojarzyłam je z wojną. Sprawiła to chyba historia opowiedziana mi kiedyś przez babcię: właśnie tego dnia, kiedy po raz pierwszy miała iść do szkoły, nad ranem zbudził wszystkich dźwięk syren. Alarm przeciwlotniczy obwieszczał mające się wkrótce zacząć bombardowanie.

Myśl, że nie tylko we mnie „żyje” wojna, przyszła całkiem wcześnie w banalnej sytuacji. Pierwsza klasa szkoły podstawowej, majowe lub czerwcowe popołudnie. W słoneczny dzień nad szkołą przeleciał z charakterystycznym brzęczeniem odrzutowiec. Jeden z chłopców zażartował: „Niemcy atakują” czy „Ruscy atakują”, czy jeszcze „Bombowce lecą”. Tym żartem ubrał w słowa jeden z moich głębokich lęków, których nie odważyłabym się wypowiedzieć na głos.

Skąd ten lęk, skoro opowieści o wojnie, przekazane mi przez babcię i dziadka, były rozczarowująco mało tragiczne (łaknęłam większych sensacji)? Gdy nalegałam, babcia opowiadała mi, jak to było „w wojnę”. Nic szczególnego nie pamiętała. Tylko tyle, że się bała. Bardzo bała się niemieckich żołnierzy. Później przyszli Rosjanie i zostali zakwaterowani w domu rodzinnym babci. Pamiętała jednego, który dawał dzieciom cukierki. Pamiętała, jak szła przez pola ze swoją młodszą siostrą do oddalonej o 15 km wsi, do Bukowian, gdzie mieszkała rodzina. Na polnej drodze dogonił je wóz. Dwaj niemieccy żołnierze zaproponowali, że je podwiozą, więc babcia i ciocia wsiadły. I tyle. Taka uprzejmość wobec dzieci.

Najbardziej „spektakularna” historia rozegrała się właśnie w Bukowianach. W 1943 roku przebiegał tam front. Ludzie siedzieli w wykopanych w ziemi schronach albo, jak ktoś miał, w piwnicach ziemiankach. Na powierzchni świstały kule. Mój pradziadek-wujek zginął, gdy strzelanina ucichła i postanowił sprawdzić, czy na dobre. Wyszedł ze schronu i trafiła go zabłąkana kula.

Swoją historię wojenną przeżył też mój dziadek. Był kilkunastoletnim chłopcem, gdy grał nad stawem w szachy, a Niemcy zrobili łapankę. Wysłano go na roboty do Niemiec. Podobno nie było tam pożywienia i musieli jeść koty. Gdy byłam mała, wydawało mi się to zabawne i raczej nie do pomyślenia.

W mieście i w lesie

Więcej historii wojennych dotyczy mojego rodzinnego miasta i jego okolic. Na naszych terenach (Świętokrzyskie) prężnie działała partyzantka: AK, AL wspólnie z ochotnikami z ZSRR, Bataliony Chłopskie. Ludność nie zawsze kochała partyzantów, bo potrzebowali oni żywności i zaopatrywali się w nią właśnie w wioskach, najczęściej za nią nie płacąc. Czasem ludzie gościli partyzantów, ale bywało i tak, że gospodarze nie chcieli nic dawać, a „leśni” brali siłą. Scenerię jednej z takich historii stanowił mój dom rodzinny. Wtedy należał do pradziadka. W miejscu, gdzie dzisiaj mamy kuchnię, prababcia prowadziła sklep. Jeden z moich wujków-dziadków był malutki. Pewnego razu do tego sklepu wszedł „leśny”, żądając prowiantu. Musiał grozić prababci, bo zlękła się, porwała tylko dziecko i zaczęła uciekać przez podwórze i nad rzekę. To strzęp wspomnienia: nigdy się nie dowiedziałam, co było dalej.

Za pomoc „leśnym” Niemcy rozprawiali się z mieszkańcami wiosek okrutnie, podczas pacyfikacji ginęli wszyscy mieszkańcy bez względu na wiek i płeć. Jedna z największych akcji pacyfikacyjnych dotknęła Michniów, gdzie zamordowano 203 osoby. Dziś znajduje się tam mauzoleum upamiętniające martyrologię polskiej wsi.

Cywilne ofiary ginęły w różnych okolicznościach. Najbardziej tragiczna dla Ostrowca – mojego miasta, była przeprowadzona przez partyzantów akcja wysadzenia mostu kolejowego nad Kamienną. Ostrowiec był dla Niemców strategicznym miejscem ze względu na hutę, w której produkowali broń, a następnie pociągami transportowali tam, gdzie była im potrzebna. Zemsta okupanta była okrutna. Jako zakładników wybrali kilkudziesięciu najbardziej wpływowych obywateli miasta. Dali mieszkańcom czas na odnalezienie sprawców ataku i doniesienie o nich. Sprawcy pozostali jednak nieznani. Hitlerowcy ukarali więc miasto: na rynku stanęło czterdzieści szubienic, na których zawiśli zakładnicy. Jeśli ktoś z was był w Ostrowcu i zwrócił uwagę na specyficzny pomnik na Rynku (w kształcie przerwanego sznura wystającego z bruku), to właśnie taka jest jego geneza.

Miejsc pamięci poświęconych przypadkowo zabitym, najczęściej rozstrzelanym ludziom jest zresztą w Ostrowcu kilka. Wyglądają tak jak inne, zapewne wam znane: kamień albo tablica na murze i informacja, że pod tą ścianą wtedy i wtedy hitlerowcy rozstrzelali, tu lista kilkunastu nazwisk. Pamiętam szczególnie dwa z nich: tablicę nieopodal targowiska miejskiego, obok której w dni targowe przechodzą dziś obojętnie setki ludzi, i głaz niedaleko dworca kolejowego, w ciemnym, odludnym zaułku.

Wielkie milczenie

Prawie nic nie wiem o ostrowieckich Żydach. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy w przestrzeni miasta zaznaczono jakoś, że kiedyś tu byli. Czy mają swoje miejsce w miejskim muzeum? Gdzie mieli synagogę? Wstydzę się tej niewiedzy. Mogę się usprawiedliwiać, że być może jest to milczenie większej części społeczności, która przetrwała i zasiedliła pożydowskie domy.

Przed wojną Żydzi stanowili 2/3 mieszkańców mojego miasta. W czasie wojny było w Ostrowcu getto. Większość z nich, szacuje się, że ok. 11 tys., została zamordowana.

Pozostała po nich cisza i zarośnięty kirkut, koło którego strach przechodzić wieczorem i gdzie ostrowiecka młodzież z marginesu znalazła azyl, by w spokoju wąchać klej.

Sens pamięci

Słyszy się nieraz o socjologicznych skutkach wojny, na przykład o tym, że zginęło wielu mężczyzn i z tego powodu kobiety przejęły rolę głowy rodziny, ponadto wyrosło pokolenie mężczyzn i kobiet wychowywanych bez ojca, więc pewien aspekt ich osobowości doznał uszczerbku. Co jednak, jeśli prócz tych widocznych reperkusji działa coś więcej? Jeśli dziedziczymy nie tylko usłyszane opowieści, ale też bagaż emocji, który dźwigali nasi dziadkowie i babcie, a którego nigdy z siebie nie zrzucili? Jeśli nie jest przypadkiem, że siedmioletnie dziecko skojarzyło ryk samolotu z odgłosem bombowców? Jeśli w nas wszystkich jest głęboko utajony lęk przed tym, co było, a może się powtórzyć; lęk, który trwa przez pokolenia, zmagazynowany w nas, bo nie zdajemy sobie z niego sprawy?

Wiem jedno: warto pamiętać. Nie po to, by budować podziały, podsycać w sobie gorycz i utwierdzać obraz Polaków – narodu męczenników. Chcę pamiętać, bo te historie ukształtowały miejsce, w którym przyszło mi żyć, i ludzi, z którymi żyłam. Te historie są częścią mnie. Chcę pamiętać, by móc wymieniać swoje doświadczenia z tymi, którzy mają inną perspektywę. I by ocalić pamięć o tych, którzy odeszli – nawet jeśli nie znam ich imion i twarzy. I wreszcie chcę pamiętać, bo wiem, że historia lubi się powtarzać. Od każdego z nas zależy, w jakim świecie przyjdzie nam żyć. Jeśli wypieramy zło, które jest wokół nas, ono niespodziewanie wybuchnie jako kolejny atak terroru czy system polityczny nieliczący się z ludzkim życiem. Druga wojna światowa pokazuje, do jakiego zła zdolni są zwykli ludzie, tacy jak my. Dlatego też nie możemy o niej zapomnieć.