Wieczny odpoczynek racz mi dać czym prędzej

Zamknęła okno. Nareszcie. Okropnie długo musiała wietrzyć pomieszczenie. Nie była już Sobą

Tą sprzed chwili, skoro czas i tak nie miał dla niej większego znaczenia. Ot, kolejne Dziecko Boże. Oparła się rękoma o zimny, niedawno całkiem malowany parapet. Westchnęła ciężko; nie cierpiała swojej pracy, o ile pracą można by to nazwać. Nie miało to raczej nic wspólnego z uczciwym, przyzwoitym wykonywaniem zawodu. Zresztą, ona sama nie była ciałem stałym, namacalnym. Pod pewnym względem była podobna do samego Stwórcy – ludzie nie wierzyli w nią, a ona i tak na nich nieznużenie czekała. Tyle, że nie mogła stać się trzema osobami, a nieraz dochodziła do wniosku, że to całkiem pożyteczne. Spojrzała z pewną niechęcią przez brudną szybę okna i tak jak zawsze, czekało ją przykre rozczarowanie. Nic nie ujrzała. Bo też nie było czego. Niebo jest u góry, szeol na dole. Natomiast ona pośrodku. Czasem ogarniała ją bezsilna rozpacz i pragnienie materializacji. Gdyby tylko mogła, skoczyłaby, runęłaby w dół, gdyby tylko wiedziała, gdzie on się znajduje. Tam, gdzie śmiertelni, powtarzała sobie. Tam istnieje wypośrodkowanie, zrównoważenie, potencjalny Dół. Wzięła do ręki Różaniec i usiadła na szklanej podłodze, przez którą wyraźnie było widać głęboką pustkę. Możliwe, że odmówiłaby parę dziesiątek, gdyby nie natarczywe pukanie do drzwi, które rozległo się w najmniej pożądanym momencie. Nie wściekła się, bo i po co miałaby coś takiego robić; zdziwiła się jedynie, że pukanie było bardzo stanowcze, a nie, jak to zwykle bywało, nieśmiałe. Otworzyła wrota zamaszystym ruchem potężnych niematerialnych ramion. Spojrzała na martwego z politowaniem i zaciągnęła do środka. Teraz czas na zgrywanie terapeuty, księdza w konfesjonale. A brrr, nie znosiła tego porównania. Księża byli śmiertelni, jak ten martwy, który do niej przyszedł. Przyleciał, przybył, przypłynął… cóż za różnica.
Byłem dobrym człowiekiem. – raptownie usłyszała głos martwego. Zmierzyła go bacznie znudzonym wzrokiem, zapisała owe zdanie na kawałku pożółkłego papieru i sięgnęła po bicz. Wymierzyła sześćdziesiąt osiem celnych ciosów w północną część pleców martwego, po czym odłożyła narzędzie.
Chyba jednak nie do końca. – rzekła cichym, pustym głosem przypominającym brzmienie ciszy. Wyciągnęła dłoń po topór i zaczęła rąbać bez opamiętania swego gościa. Po z lekka bolesnej ceremonii martwy uniósł wzrok, wydawał się być ździebko zdegustowany.
Czymże zawiniłem? Nie grzeszyłem wiele. – odezwał się zachrypłym głosem, krztusząc się krwią. – Kim ty jesteś, że z twoich niewidzialnych rąk otrzymuję tak okrutną karę?
Jestem Czyśćcem. – odparła Pokuta. – Jeżeli uważasz, że twoja ekspiacja jest zbyt mała w stosunku do złych czynów, które zdążyłeś popełnić w swoim życiu, to mogę ci od razu powiedzieć, że zostało mi jedynie zatelefonować do Boruty. – martwy zadrżał, ale nie odezwał się. Z pokorą przyjmował kolejne kary, upokorzenia, znosił wszystko ze stoickim spokojem, tak jak kiedyś z jego ręki musieli znosić to inni przez pięćdziesiąt siedem lat. Ostatniego dnia, Pokuta zakończyła gehennę uroczystym gestem i mało higienicznym otarciem czoła od potu.
Odbyłeś zadośćuczynienie. Generalnie… – zrobiła krótką przerwę na głęboki oddech – Teoretycznie… powinieneś być czysty. – jej wzrok zatańczył na pokiereszowanym ciele martwego. – Jednakże nie jesteś. – spojrzała wymownie na krew i rozbryzgane wnętrzności. Westchnęła z dezaprobatą, odmówiła dziesiątkę różańca i litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa. – Bóg zadecydował. Syn jest już pewien swojego wyboru. Duch Święty jest przekonany, co do swojego wyroku. Ja także. Wracasz na dół, do piekła. – martwy przeszył ją przerażonym wzrokiem.
Będę miał rogi!? Ogon? I… widły!?
To twój jedyny problem, prawda? Domyśliłam się. – Pokuta poprowadziła gościa wyimaginowanymi schodami w dół i wróciwszy na swoje miejsce Pośrodku znów otworzyła okno i zabrała się do wycierania podłogi. Jak to się dzieje, pomyślała, że od niepamiętnych czasów musi wciąż wykonywać te same czynności i mówić martwym te same słowa?
I naraz naszła ją myśl, czy aby Bóg nie jest samotny.